Doktor Jadwiga Indelak
Absolwentka Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Łodzi.
Specjalizacja I stopnia z zakresu chorób wewnętrznych - Łódź 1976.
Setki pacjentów, tysiące porad i wizyt podczas wieloletniej pracy
w łódzkich placówkach służby zdrowia:
Szpital Miejski nr 4 im. Jonschera,
Szpital Wojewódzki im. Kopernika,
Przychodnia Rejonowa przy ul. Felińskiego 7,
ostatnio - Przychodnia Miejska "Nowe Rokicie" przy ul. Cieszkowskiego 6.
Aktualnie:
Indywidualna praktyka lekarska
na terenie Łodzi i województwa.
Szanowni Państwo.
Wiem, że informacje o wykształceniu i doświadczeniu zawodowym to często zbyt mało, aby zaufać lekarzowi.
Jeśli chcecie mnie poznać i dowiedzieć się jakim jestem lekarzem przeczytajcie poniższe teksty, myślę, że przekonają one Państwa, iż w potrzebie warto skorzystać z mojej pomocy...
WIEDZA, DOŚWIADCZENIE, INTUICJA.
Powinny cechować dobrego lekarza. Rzadko kto dodaje, że dobremu lekarzowi niezbędna jest również cierpliwość i wyrozumiałość.
Bywa, że na wizytę u pacjenta wystarczy pół godziny, nierzadko jednak i półtorej godziny jest mało.
Wezwanie do błahego z pozoru przeziębienia nie zawsze da się ograniczyć do zbadania chorego, postawienia diagnozy, przepisania recept i wystawienia zwolnienia lekarskiego. Zdarza się, że podczas wizyty lekarz wykrywa u pacjenta schorzenia, których ten nawet się nie domyślał (np. nadciśnienie tętnicze u bardzo młodego człowieka; bóle brzucha i wymioty u innego chorego jako objawy brzusznej postaci zawału mięśnia sercowego), co rzecz jasna przedłuża czas wizyty. Często też trzeba choremu wyjaśnić mechanizm choroby, opowiedzieć o działaniu zastosowanych leków czy przestrzec go przed ewentualnymi powikłaniami, jakie mogą wystąpić w jego przypadku.
Czasem lekarz musi wysłuchać zwierzeń pacjenta, niekoniecznie na tematy medyczne. Dobry lekarz nie przerwie takiej rozmowy. Nie tylko dlatego, że potrafi ona rzucić dodatkowe światło na problemy zdrowotne rozmówcy. Przede wszystkim dlatego, że chory tym prędzej wraca do zdrowia, im większe ma zaufanie do lekarza. Bez cierpliwości i wyrozumiałości lekarz będzie traktował przedłużającą się wizytę jako stratę czasu (i pieniędzy, bo obsłuży przecież mniejszą liczbę chorych), nie spożytkuje więc właściwie swojej wiedzy, doświadczenia i intuicji, o ile je w ogóle ma.
Pod drzwiami mojego gabinetu zawsze były kolejki. Nie tylko z tego powodu, że zapisywały się do mnie setki pacjentów. Również z tego względu, że przyjmując chorych, nigdy nie patrzyłam na zegarek, by po kwadransie zawołać: "Następny, proszę!".
LEKARZ LECZY PACJENTA, A NIE CHOROBĘ.
Lekarz nie pracuje przy taśmie produkcyjnej, pacjent nie jest egzemplarzem spod tej samej sztampy.
„Co pani jest?” – nadaje się tylko do dowcipów o kiepskich lekarzach, bo „co pani jest” ustalić powinien lekarz, a nie pacjentka. Schematy leczenia dobre są dla urzędników od służby zdrowia, a nie chorych. Świat zachodni popadł w ten obłęd już dawno. Trafiali do mnie pacjenci z Kanady, Niemiec, Szwecji czy Izraela. Prosili o pomoc w nadziei, że nie tylko ich prawidłowo zdiagnozuję, ale ustawię im również leczenie, wyłamujące się z tamtejszych sztywnych schematów i procedur. Również i u nas próbuje się wprowadzać schematy leczenia, mimo że państwa zachodnie powoli się wycofują z dotychczasowych rozwiązań, przywracając stopniowo lekarzom swobodę działania.
Nie ma przecież na świecie dwóch identycznych ludzi. Choroba może przebiegać podobnie, ale nie tak samo u każdego. Objawy i dolegliwości występować mogą w różnym nasileniu i mieć odmienny przebieg, zależnie od wieku chorego, przebytych chorób czy aktualnych schorzeń, nawet od poziomu życia czy wykonywanego zawodu. Samoocena stanu zdrowia i przebiegu choroby u każdego pacjenta jest inna, podobnie jak każdy chory ma inną odporność na ból. Lekarz musi ogarniać wszystkie te czynniki, by postawić właściwą diagnozę. Im większe ma doświadczenie, tym szybszy i trafniejszy wyda werdykt. Lekarz musi też różnicować stosowane leczenie, zależnie od wspomnianych czynników. Musi uwzględniać skuteczność i tolerancję leków u konkretnego chorego, ich ewentualną interakcję z innymi lekarstwami, jakie pacjent przyjmuje.
Wszystko to prowadzi do wniosku, że każdy pacjent dla dobrego lekarza jest światem samym w sobie – przypadkiem jednym jedynym, niepowtarzalnym. Lekarz musi w nim widzieć chorego człowieka, a nie jednostkę chorobową. Gdyby było inaczej, lekarza mógłby zastąpić komputer.
SPECJALISTA – MAGICZNE SŁOWO.
Magii tej poddaje się większość pacjentów, dla których specjalista to laryngolog, urolog, hematolog, okulista, gastrolog, kardiolog, pul-monolog czy endokrynolog. Specjalista kojarzy im się z odległymi terminami przyjęć i ograniczoną ilością zapisów, jakby okoliczności te podnosiły rangę specjalizacji. Mało który pacjent ma świadomość, że internista też jest specjalistą, specjalistą chorób wewnętrznych.
Specjalizacja to szczególna, ogarnia praktycznie wszystkie jednostki chorobowe. Tak na obszarze diagnozowania, jak i leczenia.
Internista leczy choroby uszu i gardła, jak laryngolog. Choroby nerek i układu moczowego jak urolog. Choroby układu krwi jak hematolog, choroby oczu jak okulista, choroby żołądka i układu pokarmowego jak gastrolog, choroby serca i układu krwionośnego jak kardiolog, choroby płuc i układu oddechowego jak pulmonolog. Specjalista chorób wewnętrznych obejmuje swoją specjalnością także wiele innych schorzeń i dolegliwości, wchodzących w zakres zainteresowania – na przykład - reumatologa, ortopedy, dermatologa, psychiatry, alergologa, dietetyka, czy nawet chirurga.
Fakt, bywa, że internista kieruje swoich pacjentów do lekarzy wąskich specjalności. Nie wynika to jednak w przypadku dobrego internisty z jego niewiedzy, lecz z ograniczonych możliwości diagnostycznych lub nie-dostępności niektórych procedur leczniczych (np. koronarografię, gastroskopię, biopsję szpiku kostnego czy usunięcie zaćmy zlecić może tylko lekarz odpowiedniej wąskiej specjalizacji). Stąd też niekiedy internista nie ma wyjścia – musi skierować swego pacjenta do odpowiedniej poradni specjalistycznej czy wprost do szpitala. Przesądza o tym ukształtowana przed laty w naszym kraju struktura lecznictwa, obwarowana rygorystycznymi przepisami.
W wielu innych, bogatszych państwach specjalista chorób wewnętrznych ma prawo zlecić swojemu pacjentami – na przykład – koronarografię, co nie oznacza wcale, że zleci takie badanie, gdy nawet jest potrzebne. I tam też, niestety, reżymy oszczędnościowe biorą często górę nad dobrem pacjenta.
INTERNA - KRÓLOWA NAUK MEDYCZNYCH.
Dostąpić jej tronu jest bardzo trudno, może najtrudniej. Specjalizacja z chorób wewnętrznych trwała sześć lat, najdłużej ze wszystkich.
Trudno się dziwić, skoro internista musi znać wszystkie jednostki chorobowe, których liczba idzie przecież w setki. W kręgu zainteresowania lekarzy wąskich specjalności pozostaje ledwie fragment tej wiedzy.
Jest to zrozumiałe. Internista – dla przykładu – musi wiedzieć, co to jest zaćma czy jaskra, podczas gdy okuliście w jego praktyce lekarskiej całkiem zbędna jest umiejętność rozpoznawania wszystkich „masek zawałowych”. „Wykaz leków refundowanych” obejmuje parę tysięcy pozycji. Internista musi mieć orientację co do działania i stosowania większości opisanych tam leków, podczas gdy lekarz wąskiej specjalizacji posługuje się na co dzień kilkudziesięcioma preparatami. Jest to też oczywiste: każdy robi swoje w zakresie, jaki mu wyznaczają granice jego specjalizacji.
PACJENCIE - NIE LECZ SIĘ SAM!
Są pacjenci, którzy nadmiernie dbają o swoje zdrowie. Są też tacy, którzy bagatelizują poważne nawet choroby.
Zarówno jedni, jak drudzy, często próbują się sami leczyć. Śledzą telewizyjne reklamy, surfują po Internecie, wertują książki, gazety i czasopisma w poszukiwaniu porad medycznych.
Pół biedy, gdy szukają środka na porost włosów czy cudownej diety odchudzającej, chociaż i to nie zawsze dobrze się kończy. Gorzej, gdy nawracające bóle głowy leczą tym, co bierze GoĽdzikowa, a jak etopiryna nie pomaga, sięgają po apap lub ibuprom. Fakt, może to być migrena czy coraz powszechniejsza meteopatia. Z równym jednak powodzeniem u podłoża bólu głowy mogą leżeć skoki ciśnienia tętniczego czy zmiany w kręgosłupie, jak i inne przyczyny, które ustalić potrafi tylko lekarz. Pacjent sam też nie jest w stanie odróżnić grypy od przeziębienia, infekcji bakteryjnej od wirusowej, zapalenia gardła od zapalenia migdałków itd. Uśmierzając ból czy łagodząc objawy, można zaciemnić obraz choroby, utrudniając lekarzowi postawienie diagnozy i zastosowanie odpowiedniej terapii.
Czy oznacza to, że w sprawie każdej, nawet bardzo błahej dolegliwości pacjent powinien zgłaszać się do lekarza? Absolutnie nie. Wystarczy, że zachowa umiar, nie będzie przesadzał, ani bagatelizował, nie będzie igrał z własnym zdrowiem.
Inaczej mówiąc, w porę dostrzeże moment, w którym niezbędna mu będzie pomoc lekarza. Przecież gdyby leczenie ludzi było takie proste, lekkie, łatwe i przyjemne nie potrzeba by było sześciu lat studiów, dwóch lat stażu podyplomowego i następnych kilku lat specjalizacji.
KAŻDE WEZWANIE TO NOWE WYZWANIE.
Na każdym dyżurze na oddziale szpitalnym czy w pogotowiu ratunkowym, każdego nowego dnia przyjęć i wizyt w poradni rejonowej towarzyszył mi stres.
Starsi koledzy pocieszali mnie, że to nic nagannego, że nie jest to wcale przejawem mojej młodości, że oni też tak mają. Odpowiedzialny lekarz przeżywa na co dzień stres, jak dobry aktor ma tremę przed każdym wyjściem na teatralną scenę czy filmowy plan.
Dziś z perspektywy wielu lat pracy, tysięcy porad i wizyt, mogę potwierdzić, że mieli oni rację: stres nie opuszcza lekarza w jego pracy nigdy, niezależnie, czy pracuje w zawodzie rok czy ćwierć wieku.
Każdy nowy pacjent i jego choroba, każde wezwanie na wizytę (mimo szczegółowej nawet informacji telefonicznej) to wielka niewiadoma. Dopóki lekarz nie zbada chorego, niczego nie będzie pewien. Dopóki czas nie potwierdzi trafności diagnozy i terapii, nie opuści go niepokój o stan zdrowia pacjenta.
Pytanie zatem, co zastanę na miejscu wezwanie, nie tylko może, ale wręcz musi być stresujące. Oto niedawny przykład z mojej praktyki. Wezwanie do pacjentki w średnim wieku: bóle brzucha i wymioty, kłopoty z wypróżnieniem. Podczas wizyty potwierdza się przyczyna wezwania, lecz to dopiero początek. Okazuje się, że chora jest słaba i ospała, o krok od śpiączki hyperglikemicznej: zaawansowana, nieleczona cukrzyca. Co gorsza, podczas badania stwierdzam zaburzenia rytmu serca, chociaż pacjentka nigdy nie leczyła się z tego powodu. Nie ma innego wyjścia: trzeba natychmiast do szpitala. Chora się opiera. Trwa to bardzo długo, nie ustępuję, cierpliwie, ale stanowczo namawiam, wręcz zmuszam, by się przygotowała do wyjazdu do szpitala. Późnym wieczorem telefon z podziękowaniami i informacją, że w szpitalu dokonał się u chorej zawał.
Niewiele brakowało. Co by było gdyby została w domu? Gdyby lekarz dał się zwieść zgłaszanym dolegliwościom, poprzestał na podaniu środków przeciwbólowych i rozkurczowych? Strach pomyśleć.
RUTYNA ZGUBI NAWET MISTRZA.
Lekarz musi się uczyć nieustannie, do końca życia. Spocząć na laurach mogą reprezentanci wielu innych profesji, tylko nie lekarz.
To nie tylko kwestia ogromu wiedzy, jaki obejmują nauki medyczne. Uczyć się wciąż trzeba, bo na obszarze medycyny dokonują się ogromne zmiany.
Zarzucane są stare teorie, pojawiają się nowe (w czasie moich studiów obowiązywało kilkanaście teorii na temat etiologii choroby wrzodowej żołądka i dwunastnicy, z których do dziś ostała się jedna lub dwie). Odstępuje się od metod i technik niedawno uznawanych za jedyne słuszne, wprowadza na ich miejsce jesz-cze słuszniejsze. Zmiany następują w obrębie diagnostyki i terapii, w zakresie procedur i przepisów (służba zdrowia w wiecznej przebudowie, od Kas Chorych po Narodowy Fundusz Zdrowia).
Żeby za nimi nadążyć, trzeba się wciąż uczyć. Bywa, że pacjenci zżymają się, gdy ich lekarza odwiedzają przedstawiciele firm farmaceutycznych, zakłócając normalny tok przyjęć. Nie mają często świadomości, że kontakty te per saldo służą im samym, gdyż lekarz dostaje w ten sposób najszybszą i pełną informację o nowościach na rynku farmaceutycznym.
Lekarz pozyskuje wiedzę teoretyczną z różnych źródeł. Również i do wiedzy praktycznej prowadzą różne drogi, aczkolwiek tej nie da się poszerzyć inaczej, jak przez codzienny kontakt z pacjentem.
Doświadczenie w pracy zawodowej zdobywałam na różne sposoby. Od typowych - poprzez szpitalne oddziały różnych specjalności, dyżury w pogotowiu ratunkowym, przyjęcia i wizyty w poradni rejonowej, do bardzo nietypowych - jak praca charytatywna na rzecz potrzebujących pomocy (np. w stanie wojennym i następnych latach uczestniczyłam w rozdawnictwie darów, zapoznając się z bogatą ofertą zachodnich koncernów farmaceutycznych; przez moje ręce przeszły setki leków, o jakich nikomu się w PRL nawet nie śniło, wiele z nich weszło na polski rynek dopiero w ostatnich latach).
Ciekawym też doświadczeniem była opieka lekarska nad ekipą filmową na planie zdjęciowym czy konsultacje medyczne na rzecz przedsięwzięć wydawniczych i filmowych (np. do powieści „Kiks. Historia choroby w trzech brulionach” czy serialu telewizyjnego „Determinator”). Prace te podejmowałam czasem z konieczności, często dla satysfakcji, zawsze jednak - z myślą o moich pacjentach, wiedząc, że każde z moich doświadczeń będzie w istocie służyło chorym, którzy zwrócą się do mnie o pomoc.
Brałam na siebie nierzadko więcej, niż podźwignąć można, przekonana, że nie mogę stać w miejscu, że rutyna może mnie zgubić.
I dziś nadal, mimo siwych włosów, próbuję dać pacjentom swą wiedzę i doświadczenie. Widać nie pora jeszcze, by zachować je tylko dla siebie i najbliższej rodziny. Mimo że każde wezwanie, to nowe wyzwanie, wielka niewiadoma.
I nie wiem, co mnie czeka na wizycie? Nie wiem, jak będzie przebiegać i jak się skończy? Czy bardziej – jak ksiądz – będę spowiednikiem i pocieszycielem, czy jak detektyw, tropić będę symptomy, szukając związków między skutkiem a przyczyną?...